Chciałam, dla umilenia czytania tej błahej recenzji, wstawić jakiś kawałek, ale nie zdecydowałam się na nic, więc będzie sucho. Jak coś znajdę, to najprawdopodobniej na samym dole to zobaczycie.
Postaram się krótko ogarnąć temat, nie dzieląc moich komentarzy na każdego z bohaterów, bo to dużo zajmuje. Wingman wyszedł już trochę temu i nie ukrywam, że wzięcie się za oglądanie go, było dość trudnym zadaniem przez ostatnie tygodnie. Możecie wierzyć lub nie, ale jeszcze kilka dni i KaRa pisze egzaminy, więc na seriale mam dość mało czasu. Kiedy już postanowiłam się ogarnąć i naskrobać dla Was co sądzę o tym odcinku, zabrakło mi weny, co przełożyło się na godziny pisania i takim sposobem zastała mnie noc. Ale teraz jestem i miejmy nadzieję, że pójdzie mi to dość sprawnie, bo przede mną jeszcze trzy odcinki.
Jak zawsze, chciałabym się czegoś uczepić i znalazłam nawet parę urywków w odcinku, które mnie ciut zirytowały, ale postanowiłam zachować je dla siebie. Epizod niezwykle mi się podoba. Każda (prawie każda) scena była przeze mnie oglądana z wielkim zaangażowaniem. Upór zarówno Lucyfera, jak i Chloe wciągnęły mnie bardzo. Pierwszy raz, od pierwszego odcinka, oglądałam serial z tak dużym zaciekawieniem. Moje myśli, jak nigdy, krążyły wokół tego co działo się na ekranie, a nie tego co zazwyczaj zaprząta moją głowę. Niezwykle zachwyciło mnie dążenie Morningstara do odnalezienia zguby (czyt. skrzydeł). To jak Diabeł szukał, nie poddając się, było wspaniałe. Moje oczy świeciły niczym anielskie skrzydła Lucyfera, które notabene były cudowne. Dlaczego były? Otóż, kto oglądał ten wie, iż Morningstar dowiedziawszy się, że za zaginięciem skrzydeł stoi jego brat, Amenadiel, po prostu je spalił. Osobiście urzekła mnie scena, w której ten dobry anioł, okłada pięściami tego mniej dobrego. Jakbym widziała siebie z rodzeństwem. Kolejną osobą (wraz Dr Lindą), która działa mi na nerwy jest Dan. Kolesia nie trawię od pierwszego odcinka, choć aktor jest całkiem spoko (w Arrow grał Sebastiana Blooda). Za to jego żona (z którą jest w separacji z tego co wywnioskowałam), rozwija skrzydła. Chloe jest tak wielkim przeciwieństwem Lucyfera, że to aż zadziwiające. Oczywiście, łączy ich też kilka wspólnych cech i jedną z nich jest właśnie zaciekłość, którą Decker dopiero pokazuje. Ale pokazuje to tak pięknie, że przestaję się obawiać, co do jej postaci w serialu. W końcu laska pokazuje, że jeśli chce to potrafi. Zakończenie sprawy Palmetto, po to by na własną rękę odkryć, co wydarzyło się podczas strzelaniny, było nie lada wyzwaniem.
Mamy chyba kolejną moc w serialu. Amenadiel, który przywraca życie? Nowe, ale ciekawe. Zastanawia mnie, czy jeszcze kiedyś scenarzyści, postanowią wykorzystać tak cudowny dar.
Zakończyłabym tu, ale nie mogę się powstrzymać od wspomnienia, iż odcinek bez Dr Lindy to odcinek udany. Troszkę bardzo denerwuje mnie jej głos, po którym mam bóle głowy przez całą noc.
Epizod bardzo udany, choć nie perfekcyjny, zyskuje ode mnie 9/10.
Zdecydowałam się w końcu na Eda Sheerana, do którego zawsze z chęcią wracam. Mam nadzieję, że utwór Wam się spodoba, choć mogę się założyć, że każdy słyszał go niejeden raz.
Reklama