Oryginalny „Król Lew” to animacja objęta nie małym kultem. Raczej śmiało można rzucić stwierdzeniem, że większość „millenialsów” na pewno obejrzała ją niejednokrotnie, dlatego nic dziwnego, iż oczekiwania co do odświeżonej wersji były wysokie. Czy Jon Favreau podołał zadaniu? Patrząc na liczne opinie internautów…ciężko stwierdzić! Jak to jest z nami?
Bardzo dziękujemy Galapagos za dostarczenie nam kopii do recenzji!
Film zadebiutował w lipcu br. Także minęło już nieco czasu od premiery, jednakże dzięki świeżemu wydaniu Blu-ray mamy okazję przeżyć to doświadczenie na nowo. W ramach wstępu dodam, iż prawdopodobnie nieco łatwiej jest mi ocenić tę produkcję, gdyż oryginał, choć lubiłem i lubić będę, to nigdy na piedestał jej nie wynosiłem, a co z tym się wiąże – oczekiwań co do remake’u nie miałem wygórowanych. Nie zmienia to faktu, że Hakuna Matata czasami podśpiewuję sobie pod nosem, a najsłynniejsze ze scen pamiętam, jakbym dopiero co je widział.
Wiele osób miało spore obawy przed tym, czy aby nie zostaną wprowadzone zbytnio wielkie zmiany w stosunku do fabuły. Z miejsca chciałbym rozwiać te wątpliwości, gdyż całość pozostaje niemalże identyczna. Kilka scen dodano, niektóre też usunięto, zapewne z tego powodu, iż nie wszystko dało się odtworzyć w tym „nowym”, przepięknym stylu.
Przepięknym, gdyż pod względem wizualnym mamy do czynienia z majstersztykiem. W trakcie seansu można się poczuć, jakby oglądało się National Geographic, ale nie oznacza to, że zabrakło tu iście bajecznych, typowo Disneyowskich scen. Zdecydowanie nie brak tutaj poczucia „epickości”, która niesamowicie oddaje klimat produkcji. Ekipie filmowej udało się uzyskać efekt, który sprawia, iż widz wie, iż to dalej wszystko jest animowane, ale chciałby, by jednak to wszystko wyglądało jak na ekranie. Majstersztyk!
Niestety, to co jest największą zaletą, stało się także największą wadą całokształtu. Choć nie da się ukryć, że cały design zachwyca, tak cały ten realizm sprawia, iż personifikacja naszych zwierzaków nie jest oddana na takim poziomie, jak to miało miejsce w przypadku oryginału. Mimo że mimika ich ryjków istnieje, tak na próżno doszukiwać się większych emocji z nich płynących, wszakże to niemożliwe, aby lwy (czy tam też guźce i pawiany) wykrzywiały się w ten sposób. Jeżeli oczekiwaliście także, że ujrzycie między innymi Skazę podduszającego swoje hieny, to niestety muszę was zawieść. Wszakże kciuki też im „obcięto”.
Choć może wywołać to w widzach uczucie zawodu, tak w ostatecznym rozrachunku nie wpływa to aż tak na odbiór całości. Szczególnie gdy w grę wchodzi warstwa audiowizualna. Już animacja z 1994 wypadała pod tym względem rewelacyjnie, ale dzieło Jona Favreau wyniosło ją na wyższy poziom. Nic dziwnego, przecież do głównych ról zaangażowano dwóch profesjonalnych muzyków. Mowa oczywiście o Beyonce i Donaldzie Gloverze (oglądałem z angielskim dubbingiem, muszę sprawdzić, jak to jest z polską wersją). „Miłość rośnie wokół” nas w ich wykonaniu to coś, co po prostu trzeba usłyszeć. Magia!
Pozostali aktorzy także kawał dobrej roboty, jednak nie bez wyjątków. Od oryginalnego Skazy czuć było tę typową Disneyowską „złość”. Nie odbiegał on niczym od innych klasycznych złoczyńców. Nic dziwnego, że to właśnie hieny mu służyły, gdyż ze wszystkich, to on był najbardziej przebiegły i chciwy. W tym przypadku brata Mufasy przedstawiono bardziej nie jako złowrogiego geniusza, a po prostu typowego, ‘napakowanego’ zbira. Odniosłem podobne wrażenia przy Jafarze w odświeżonym „Alladynie”. Chociaż w tym przypadku jest to już nieco bardziej uzasadnione, wszakże… to tylko lew, którym kierują dzikie instynkty.
Teraz warto zadać sobie pytanie, czy aby na pewno w ogóle potrzebowaliśmy tego typu film? Dla starszego odbiorcy jest to nostalgiczna podroż, dla młodszego natomiast zwykła ciekawostka, o której pewnie zapomni zaraz po seansie. Niestety zwierzaki nie są już tak słodkie i urocze, jak to miało miejsce w oryginale, także utrzymuję się w przekonaniu, iż studio wyszłoby o wiele lepiej, gdyby po prostu wypuściło re-edycję podbitą do dzisiejszych standardów
Jednak czy jest to produkcja, którą należy omijać szerokim łukiem? Zdecydowanie nie! To dalej jest „Król Lew”, tym razem podany w niesamowitej oprawie graficznej i audiowizualnej, uczta dla oczu i uszu. Serducho dalej rozgrzewa, także na zimowe wieczory jak znalazł. Nic, tylko usiąść z ukochaną, rodziną, dziećmi itp. I po prostu odpocząć. Chyba należy nam się taka chwila, prawda?
Poza samym filmem, na wydaniu Blu-Ray, którego dystrybucją w Polsce zajęło się Galapagos, znajdują się takie dodatki jak:
- Director Jon Favreau Intro – Czyli wstęp do produkcji, wyjaśniające między innymi to, które ujęcia powstały komputerowo, a które nie
- Audio Commentary – Komentarz reżysera, który omawia różne aspekty produkcji. Zdecydowanie największa skarbnica wiedzy o filmie.
- The Journey to The Lion King – Making-Off “Króla Lwa”, podzielony na trzy części:
- The Music (Warstwa audiowizualna)
- The Magic (Warstwa wizualna)
- The Timeless Tale (W jaki sposób remake stara się uhonorować oryginał)
- More to Be Scene – Prezentacja ujęć w trakcie różnych etapów ich produkcji
- Music Videos – Teledyski do „Spirit” Beyonce I “Never Too Late” Eltona Johna
- Song Selection – Tzw. “Muzyczne” Menu : )
- Sing Along with the Movie– To uruchomi nam “Tryb karaoke”, gdzie w miejscu piosenek dodane zostaną napisy z podświetlanymi słowami. Mega bajer!
- Protect the Pride– ogłoszenie zachęcające do udziału w ochronie lwów zamieszkujących Afrykę.
Choć mogłoby być nieco więcej, tak nie da się ukryć, że to i tak sporo ciekawego materiału! Osobiście bardzo szanuję pomysł z „karaoke”, a sam z wielką chęcią odpaliłem making-off, by dowiedzieć się, jak to wizualne arcydzieło zostało wykonane.
Reklama