Gdyby książki oceniało się po okładce, to Kult Kogi Thuna byłby jednym z najlepszych komiksów wydanych u nas w tym roku. Niestety, oprócz okładki zawiera też treść.
Na początek pragniemy podziękować wydawnictwu Egmont za podesłanie nam komiksu do recenzji i zachęcamy do wspierania polskiego rynku komiksowego poprzez kupowanie na ich stronie, Egmont.pl!
Sięgając po przygody Conana Barbarzyńcy, czarnowłosej kupy mięśni z Cymerii, zazwyczaj oczekuje się prostych rzeczy: siekania mieczami i toporami, hektolitrów testosteronu, uratowania po drodze jakiejś pięknej pani i jeszcze trochę siekania. I chociaż wszystkie te elementy w jakiejś formie znajdują się w Conanie – Mieczu barbarzyńcy, to wydają się one puste, jakby scenarzysta Gerry Duggan po kolei odhaczał kolejne elementy standardowej historii z Conanem, żeby móc szybko wyrobić się z pięcioma zeszytami, odebrać czek z zapłatą i wrócić do pisania Deadpoola.
Fabułę Kultu Kogi Thuna można uprościć do schematu: Conan Barbarzyńca robi swoje ulubione barbarzyńskie rzeczy, poznaje nowego towarzysza, walczy z lokalnym WIELKIM ZŁYM, wygrywa, koniec. Po drodze dostajemy nijakie dialogi, postacie opierające się na jednej cesze charakteru, które znikają z kart komiksu równie szybko, co się pojawiają, i bardzo złego, wężowego Koga Thuna, który jest zły do szpiku kości i poprzez swój wielki zły plan z pomocą swoich złych kultystów pragnie szerzyć na świecie zło. I ciężko oczekiwać o historii z Conanem w roli głównej czegoś więcej – sięgając po ten komiks, liczyłem na przyjemnie spędzoną godzinkę, ale lektura zawodzi nawet przy próbie dostarczenia rozrywki.
Gerry’ego Duggana możecie kojarzyć choćby z jego wieloletniej pracy nad serią o czerwono-czarnym najemniku z nawijką, Deadpoolu – i chociaż humor to kwestia subiektywna, to po napisaniu kilkudziesięciu zeszytów dobrze sprzedającej się serii komediowej, wydaje się, że Duggan w pisaniu dowcipnych scenariuszy odnajduje się całkiem nieźle. W związku z tym w „Conanie…” doczekamy się może dwóch żartów, a komiks o biegającym z gołą klatą dwustuprocentowym mężczyźnie, który praktycznie samodzielnie rozpędza władający całym miastem kult wężowego czarnoksiężnika w starożytnych, fikcyjnych realiach traktuje się tak poważnie, jak tylko się da. Ba, próbuje nawet stworzyć emocjonalny moment, gdy bohater, którego poznaliśmy dwa zeszyty temu i którego jedyną cechą charakteru jest to, że egzystuje, tragicznie umiera. Niezwykle poruszony tą śmiercią Conan dwie strony później okłada kolejnych kultystów mieczem. Znajdą się tu przydługie monologi o życiu, śmierci i o tym, że Conan jest super i w ogóle, pod koniec nawet udało się wcisnąć szybki zwrot akcji, nie wywołują one jednak żadnych emocji, jedynie potęgują znużenie.
Do rysunków Rona Garneya mam mieszane uczucia – chociaż naprawdę dobrze sprawdzały się w licznych scenach akcji, a jego gruba, oszczędna kreska sprawiała, że łatwo było zorientować się, kto, gdzie i za co łupie kogo, to w bardziej statycznych momentach czy w zbliżeniach mających ukazać emocje danej postaci wydawały się jakoś… wybrakowane. Warto też pochwalić wcześniej wspominane przeze mnie okładki Alexa Rossa – mistrz w swoim fachu przepięknie prezentuje każdą żyłę i każdy lśniący mięsień Conana, a jego prace momentami przypominają legendarne już arcydzieła Franka Frazetty.
Cieszy mnie fakt, że w związku z powrotem Conana do Marvela Egmont zalewa nas przeróżnymi tytułami związanymi z Barbarzyńcą – komiksów na polskim rynku nigdy za wiele. Chociaż dla mnie Kult Kogi Thuna to lektura, o której zapomniałem pół godziny po przeczytaniu, dobrze móc przebierać w tytułach z Cymeryjczykiem, zwłaszcza, że niedługo trafi do nas klasyczny run Eda Brubakera. Nie potrafię jednak z czystym sercem polecić tej króciutkiej i niezadowalającej historii – jeśli interesuje was porządnie wykonane barbarzyństwo, lepiej albo poczekać, albo sięgnąć po niedawno wydany u nas komiks Jasona Aarona.
Reklama