„Gdy inne latarnie robią w gacie, hymn żywego guru zanuć bracie! Czy to sielanka, czy też wojenka, niech pali się magiczna latarenka!” Tak właśnie brzmi przysięga lanternów z pewnego świata, co już na samym początku powinno nakreślić wam czego spodziewać się po drugim tomie przygód Hala Jordana – zdecydowanie niczego normalnego, a pokręconego!
Na początek pragniemy podziękować wydawnictwu Egmont za podesłanie nam komiksu do recenzji i zachęcamy do wspierania polskiego rynku komiksowego poprzez kupowanie na ich stronie, Egmont.pl!
Szalony szkot już niejednokrotnie udowodnił swoją wartość, przedstawiając nam często mocno pokręcone historie, które jednak pochłaniają czytelnika w całości. Po rewelacyjnym „Galaktycznym Strożu Prawa” nie mogłem doczekać się kontynuacji przygód byłego pilota. Czy „Dzień, w którym spadły gwiazdy” utrzymuje ten poziom?
Bez wątpienia, a zaryzykuję stwierdzeniem, że nawet stawia poprzeczkę odrobinę wyżej. Grant Morrison ponownie przyszykował nam coś totalnie pokręconego i niesztampowego, ale jednocześnie oddającego hołd mitologii Zielonych Latarni.
Tom otwiera historia, w której autor przypomina nam o postaci maga Myrwhyddena, którego zapewne pamięta zaledwie garstka z was. Pisarz podkreśla również istotę pierścieni mocy, szczególnie gdy mówimy o postaci Hala Jordana.
Wielki uśmiech na mojej twarzy pojawił się jednak dopiero w przypadku kolejnej opowiastki. Lata temu Green Lantern tworzył z Green Arrowem niezastąpiony duet, jednakże zmieniło się to wskutek wydarzeń z New 52, co z resztą stanowiło jeden z licznych elementów, za które ten „restart” krytykowano.
Dlatego uwielbiam, gdy szkot sięga po klasykę, gdyż panowie ponownie stają ramię w ramię, aby zwalczyć…dealerów? Ale nie takich zwykłych, wszakże byłoby to zbyt proste – mowa o międzyplanetarnych handlarzach narkotyków. Tu także po raz kolejny Grant przypomina, iż Lanterni to POLICJANCI.
Następnie większość tomu skupi się na walce z potężnym Qwa-Manem, a żeby go pokonać, to Jordan będzie potrzebował Latarni z różnych światów, dlatego też spotykamy Lanterna Batmana, albo… Kogoś na wzór Kudłatego ze Scooby-Doo! Yikes!
Ten komiks to jedna wielka jazda bez trzymanki, a całość jest nieźle pokręcona, jak z resztą na Morrisona przystało. Pomimo jednak tej wielowątkowości i nieustającej akcji, to szalony szkot zgrabnie przeskakuje pomiędzy kolejnymi historiami i wszystko wydaje się niezwykle nienaturalnie oraz nie powoduje żadnego chaosu w trakcie lektury.
Autor ponownie mocno podkreśla, iż Green Lanterni to nie są jacyś tam zwykli bohaterowie, tylko iż stanowią swoistego rodzaju międzyplanetarny oddział policji. Poza tym znów czytelnik może poczuć, iż jest to typowe Sci-Fi, co bardzo cieszy, gdyż już od dawna nikt tak nie eksploatował u Latarni kosmicznych motywów, jak właśnie ten pisarz.
Wspominałem już o tym w przypadku recenzji poprzedniego tomu, ale dobór Liama Sharpa jako rysownika była strzałem w dziesiątkę, gdyż artysta rewelacyjnie oddaje klimat świata, który stworzył Morrison. Nie jest to styl, który przypadnie każdemu, gdyż daleko mu od dzisiejszych „standardów”. To mocna, ostra kreska, delikatnie niechlujna, co znakomicie podkreśla wszechobecne szaleństwo.
Świetnie rozpisana fabuła i doskonale pasujące do niej rysunki tworzą komiks, który czyta się aż nadto przyjemnie i którego lektura mija w mgnieniu oka i nawet nie zauważymy, a dwieście stron będzie już przewertowane.
Wielka szkoda, iż autor wraz z zakończeniem tej serii opuszcza na jakiś czas szeregi DC Comics, gdyż zdecydowanie będzie czuć brak jego szalonego umysłu. Tymczasem zachęcam wszystkich fanów Sci-Fi i Zielonych Latarni, aby sięgnęli po „Dzień, w którym spadły gwiazdy”, bo na pewno nie będziecie tego żałować.
Reklama