Tym razem podwójna recenzja całkiem udanych epizodów. Zacznę od postaci, która moim zdaniem najlepiej wypada w obecnym sezonie. Jest nią Mon-El. Będąc ostoją dobrego humoru, sprawia, że sceny z jego udziałem ogląda się z zainteresowaniem. W We Can Be Heroes podejmuje ważną decyzję by zostać podobnie jak Supergirl, bohaterem. Zupełnie jak w The Flash Barry staje się mentorem dla Wally’ego, tak tutaj to Karze przypada rola trenera personalnego nad Mon-Elem. Szczerze kibicowałem ich relacji miłosnej, ponieważ Melissa Benoist i Chris Wood świetnie wyglądają razem na ekranie. Niestety niezdecydowanie Kryptonki znacznie rozciągnie ten wątek na podchody, jakie oglądaliśmy w poprzednim sezonie w przypadku Winna Schotta czy Jamesa Olsena. Obym się mylił.
Ten ostatni wreszcie pojął jak niebezpieczne są ulice i że bycie jednym z obrońców miasta wymaga większych umiejętności. Na szczęście w ostatnim epizodzie całkowicie zaniechano tego wątku, dając miejsce ciekawszej historii, przez co fabuła wyglądała dużo lepiej. Muszę jednak przyznać, że w jednej scenie James mile mnie zaskoczył. Spodziewałem się, że Supergirl skarci go za bycie bohaterem, a ten potulnie zweryfikuje swe „powołanie”. Na szczęście, postawił się jej, co sprawi, że na ulicach National City spotkamy jeszcze Guardiana. Oby tylko jego rozwój przedstawiono w bardziej przekonujący sposób, nie zaś tak jak to jeden z czytelników poprzedniej recenzji stwierdził: „Od Zero do Hero”.
Dla wielu wiadomość o powrocie Livewire kojarzyła się z „odgrzaniem kotleta”. Ja osobiście lubię powroty antagonistów, zakładając, że towarzyszy im ciekawie rozpisany szkic fabularny. Tak było i w tym przypadku. Twist fabularny jaki zaserwowali nam scenarzyści udowodnił, że w tej postaci jest jeszcze potencjał. „Głównym złym” okazał się zupełnie ktoś inny. Wątek ten udowadnia zarówno Mon-Elowi jak i Jimmy’emu, że bycie bohaterem nie jest tak proste jak im się wydawało, a z Leslie Williams zapewne przyjdzie nam jeszcze się spotkać.
We Can Be Heroes serwuje nam jeszcze jeden wątek, który swoje rozwinięcie ma w The Martian Chronicles. Nieoczekiwanie uwięziona M’gann dostaje czegoś w rodzaju zapaści, a uratować może ją tylko J’onn J’onzz. Huśtawka emocjonalna w wykonaniu Hanka nie jest najlepszym motywem ostatnich epizodów. Po poznaniu prawdy o M’gann, Martian Manhunter z początkowej fascynacji, zalążka miłości, nagle postanawia ją znienawidzić i uwięzić, po to by w kolejnym epizodzie uratować jej życie i wyznać miłość. Twórcy próbowali wyjaśnić jego zachowanie pokłosiem pogromu Zielonych Marsjan na czerwonej planecie, lecz czy zrobili to satysfakcjonująco? Moich zdaniem nie. Miss Martian nie zrobiła kompletnie niczego co zanegowałoby zaufanie do jej osoby. Co więcej, gdy to J’onn potrzebował pomocy, ta bez większego wahania udzieliła mu jej.
Niemniej jednak motyw ten poszedł w bardzo dobrym kierunku w The Martian Chronicles. Ah, cóż to był za odcinek. Obietnice mroczniejszego klimatu w końcu się ziściły. Co prawda, większość akcji superbohaterskiej pojawia się dopiero pod koniec epizodu, to cały odcinek poprowadzony jest w klimacie niepokoju, trzymającego napięcia. Najbardziej przypadła mi do gustu scena w której nasi bohaterowie próbowali rozstrzygnąć pod czyją skórą ukrywa się Biały Marsjanin. Twist fabularny wprowadzający jeszcze jednego antagonistę poza Armakiem dodatkowo eskaluje nastrój. Niestety, ckliwe dialogi, siostrzane problemy, zwłaszcza te podczas poszukiwań w DEO, sprawiają, że widz czuje się nieco wybity z klimatu. Alex i Kara to silne kobiety, które na swych barkach często trzymają nie tylko losy National City, ale i całego świata, lecz często zachowują się jak dziewczynki, jedna o drugą zazdrosna.
Podsumowując, powrót Livewire uznaję za poprawny, lecz nie był również majstersztykiem i raczej nie zapadnie szczególnie w pamięć. Sama Leslie pojawia się tylko po to by pośrednio zweryfikować heroiczną działalność Jamesa i Mon-Ela. Niemniej jednak, wierzę, że postać ta dorzuci jeszcze swoje „trzy grosze” do historii Supergirl. Natomiast ostatni epizod uważam za jeden z lepszych w obecnym sezonie. Posiadał w pełni zamknięty wątek, bez Guardiana i innych niepotrzebnych aspektów. Stworzono poprawny klimat, lecz nie obyło się bez jego wytrącania. Na koniec zastanawia mnie tylko jedna rzecz. Gdyby to mój ojciec zmartwychwstał po latach to nie robiłbym nic innego jak tylko skupiał się na jego odnalezieniu. Czy siostry Danvers kompletnie zapomniały o Jeremiah Danversie? Dlaczego ten wątek nie jest kontynuowany?
Reklama