Tom King zaszalał. Jeżeli nie wiecie, jak zakończył się „Ślub”, to zdecydowanie odradzałbym dalszą lekturę, gdyż w przypadku „Zimnych dni” ciężko nie zdradzić różnych kwestii związanych właśnie z powyższym tomem. Jak wypada ta najnowsza część przygód Mrocznego Rycerza?
Na początek pragniemy podziękować wydawnictwu Egmont za podesłanie nam komiksu do recenzji i zachęcamy do wspierania polskiego rynku komiksowego poprzez kupowanie na ich stronie, Egmont.pl!
Bruce jest złamany psychicznie. Oczywiście nie okaże tego w tradycyjny sposób, wszakże to nieustraszony Batman. Wszystko rozpoczyna się trzyczęściową historią skupiającą się na „procesie” Mr. Freeze’a, którzy rzekomo zamordował trzy kobiety. O tym czy zostanie skazany, zadecyduje ława przysięgłych złożona z dwunastu osób. Jedynym zgłaszającym sprzeciw jest…Panicz Wayne. Szkoda, że pominął fakt, iż to on sam go zaciągnął do sądu.
Całość miała na celu przedstawić, jak zagubiony stał się największy detektyw świata, pokazać nam Mrocznego Rycerza w swoistego rodzaju żałobie i żałującego swoich czynów. Choć cała ta dramaturgia jest dość ciekawym konceptem, tak na tle całego tomu wypada blado. Tak jak na przykład Hitch miał problem ze zbyt szybkim kończeniem wątków w „Lidze Sprawiedliwości”, tak tutaj ucięcie historii w połowie byłoby bardzo dobrym rozwiązaniem. Rysunki natomiast są świetne. Weeks doskonale wpasował się w klimat powieści, częstując nas mrocznym, ponurym stylem, nie szczędząc na zimniejszych barwach.
Najlepsze dopiero przed czytelnikiem. Nie bez powodu lata temu zdecydowano, aby Batmanowi towarzyszył Robin. Od zawsze sprawiał, że perypetie Bruce’a wypadały dużo barwniej, ciekawiej. Humor Graysona zawsze świetnie kontrastował z wszechobecnym mrokiem, który towarzyszy przygodom Człowiekowa Nietoperzoa.
Pamiętacie patrol Wayne’a z Catwoman, gdzie przeplatane były ich historie z przeszłości? Identyczny zabieg zastosowano teraz, ale z paniczem Dickiem, przedstawiając całą ich nietypową relację i ukazując, jak bardzo panowie się do siebie zbliżyli. No i kto by pomyślał, że taki poważny człowiek, jak nasz detektyw, ma takie sprośne poczucie humoru!
Sielanka trwała krótko. Anataoli, znany lepiej jako KGBestia, jeden z najlepszych zabójców na zlecenie, wraca do Gotham, co oczywiście nie wróży nic dobrego. Tu następuje wielki zwrot akcji, kiedy to jedna z najbliższych Wayne’owi osób zostaje przez niego postrzelona w głowę… W tym momencie dostajemy jasno do zrozumienia – Nie wkur**iaj Batmana. Rzadko widzimy Bruce’a kierującego się gniewem, dlatego za każdym razem jest to bardzo satysfakcjonujący widok. Zanim jednak dotrze on do Anatoliego, to między kadrami otrzymujemy wgląd na przeszłość tego złoczyńcy, opowiedziana zostaje nam także bardzo dziwaczna bajka dla dzieci, rodem z oryginalnych baśni Braci Grimm. Tempo fabuły tutaj jest naprawdę wysokie, całość trzyma w napięciu, wręcz wymuszając na czytelniku, aby coraz szybciej zmieniał kolejne to strony.
Oczywiście wizyta detektywa nie kończy się dla byłego członka Legionu Samobójców zbyt dobrze. Pełen furii Nietoperz nie zamierza nawet wysłuchać go i dowiedzieć się kto zlecił mu to zabójstwo. Jeżeli śledzicie serię od początku, to raczej nie powinniście mieć problemu z wydedukowaniem tego, kto za tym stoi, a co z tym idzie – z kim następnie Batman skrzyżuje drogi.
Ostatnie dwie historie zostały zobrazowane następująco przez Matta Wagnera i Tony’ego S. Daniela. Ten pierwszy nie wyróżnił się niczym szczególnym, przedstawiając nam nieco „podstawowy” styl. Nie ma tragedii, ale też nic nadzwyczajnego. Dużo lepiej wypadają rysunki drugiego artysty. Dość realistyczny styl połączony ze sporą dynamiką, ostrą kreską i krawędziami oraz odpowiednio dopasowanymi barwami idealnie odwzorowuje klimat historii skupionej na posmutniałym i bardzo zdenerwowanym Mrocznym Rycerzu. Rzekłbym wręcz, iż była to uczta dla oczu.
W ogólnym rozrachunku tom wypada zdecydowanie na plus. Choć początek mógł faktycznie przynudzić niejednego i nie do końca był potrzebny, tak pozostała część powieści to nie tylko kawał solidnej fabuły, która odciśnie piętno nie tylko na samym Batmanie i innych postaciach czy seriach, ale to także zbiór świetnych ilustracji. To zawsze był spory plus runu Kinga, gdyż rysunki od samego początku trzymały bardzo wysoki poziom. Czytelnik nie może narzekać, że nie ma na czym zawiesić oka.
Zdecydowanie szkoda, że np. „Nightwing” został u nas zakończony nieco za szybko, gdyż Polscy czytelnicy nie mają teraz możliwości dokładnego prześledzenia sytuacji, w której znalazł się Dick, ale Egmont niejednokrotnie już nas zaskoczył nieco zmienionymi w stosunku do USA wydaniami, także być może nie wszystko stracone.
Z niecierpliwością czekam na rozwinięcie wątku przedstawionego nam w „Zimnych Dniach”. Z czystym sumieniem polecam, nie powinniście się zawieść.
Reklama