Dwójka najbardziej przebiegłych postaci w DC w końcu ma okazję zmierzyć się ze sobą w pojedynku wynikłym z poważnego problemu – ojcostwa. Długo czekałem na wydanie tej pozycji w Polsce. Czy było warto? Sprawdźcie sami!
Na początku pragnę podziękować wydawnictwu Egmont za udostępnienie nam komiksu
Christopher Priest, twórca nieudanego runu Ligi Sprawiedliwości znany jest ze swojego zamiłowania do Deathstroke’a. Na pomysł pojedynku wpadł przy okazji spotkania ze Scottem Snyderem podczas nowojorskiego Comic Conu. Niestety Snyder został przydzielony do Dark Knights Metal, więc Priest musiał wziąć się sam za historię potyczki. Może to i dobrze…
Fabuła rozpoczyna się od baru, w którym poznajemy Billy’ego Wintergreena, który zacieśnia znajomość z Alfredem, co okaże się bardzo ważne później. Dalej w toku pewnych dochodzeń pojawiają się testy DNA i słynny dylemat… kto jest ojcem Damiana, młodego Robina?
Możecie wierzyć lub nie, ale swego czasu ta historia była na językach wielu portali informacyjnych. Wywołała swoim istnieniem niemałą burze wśród internautów.
Nie dziwne, skoro komiks superbohaterski porusza tak poważny temat, którym jest ojcostwo. Ten album nadal jest swoistym przełomem, bo mówi o odpowiedzialności, ale z innej perspektywy.
Mimo wszystko jest to historia niezwykle prosta w swoim założeniu i posiadająca satysfakcjonujące rozwiązania fabularne.
Przez komiks cyklicznie przewija się ten cały tytułowy konflikt. Mogłoby się wydawać, że to ciągła walka fizyczna, ale jednak nie. Bardzo mi się podoba psychologiczny koncept pojedynku. Mężczyźni prezentują dwie zupełnie odosobnione postawy i to właśnie one powodują między nimi zatarg.
Batman pokazuje, że w pewnym sensie walczy dla innych, za to Deathstroke jest narcystyczny i kompletnie nie obchodzi go los Damiana. Niestety przez bite 3/4 albumu wygląda to tak bardzo jednoznacznie. Bohater dobry, ratuje, a zabójca zły, zabija. Dopiero pod koniec możemy skonfrontować Slade’a jako osobę i zrozumieć, że jego działania tak naprawdę nie wynikają z bycia bezdusznym i okropnym człowiekiem, a z troski o inną osobę i ze strachu przed utratą kolejnego dziecka.
Rozwiązanie tego pod koniec stworzyło takie fałszywe współczucie do postaci, wręcz smutek, co nie jest, według mnie, dobrym działaniem, bo podczas całej lektury nie odczuwaliśmy żadnych emocji.
Priest ciekawie podkreśla i wykorzystuje fakt, że oboje mężczyzn jest bogaczami i oboje są bardzo bystrzy. Wynikają z tego intrygujące rozwiązania, takie jak np. nasyłanie FBI na Wayne’a czy zamykanie spółek Wilsona i przekazywanie funduszy, z nich wynikłych, na cele charytatywne.
Mimo że jest to event zawarty całkowicie w deathstroke’owej serii, to twórca nie skupia się tylko i wyłącznie na postaci tytułowego najemnika, ale wykorzystuje potencjał Batmana. Nawet, zdaje się, lepiej niż King (który w tym samym czasie pisał serię o Nietoperzu), ponieważ pokazuje nam takiego Wayne’a z lat 60., może 80. ubiegłego wieku. Mężczyzna jest zabójczo poważny, przeraża przeciwników, ale jednocześnie nie szczędzi sobie uśmiechu i ironicznych komentarzy. Właśnie ta mała rzecz spowodowała u mnie wielką radość, bo przez tyle lat, tak wielu twórców nie potrafiło tego dokonać. Nie wiem, może to jakaś klątwa, a akurat Priest jest na nią odporny…
Niestety w głównej mierze jest to standardowa historia superbohaterska, typu chłopy się biją, jeden knuje na drugiego i właściwie tyle. To pewien paradoks, bo komiks jest jednocześnie rewolucją zawierającą dość ważną kwestię, czyli ojcostwo, symultanicznie będąc zwyczajnym akcyjniakiem z pelerynami.
Warstwą graficzną zajął się Carlo Pagulayan przy asyście Eda Benesa i Jasona Paza. Z rysunkami Pagulayana mam ten sam problem, co cały ogół kanonów superbohaterskich od DC czy Marvel. W większości jest on zwyczajne, a wręcz, często, słaby. Z tym, że twory Carla są ładne, ale wtórne. Te obrazki już każdy widział. Są one szczegółowe, schludne, ale zwyczajne. Zwyczajnie taka stylistyka już się przejadła. W przypadku Paza sytuacja jest podobna.
Natomiast bardzo zaskoczył mnie Benes, który znacząco odbiega od pozostałej dwójki. Jego kreska jest taka jakby bardziej realistyczna, może bardziej artystyczna. Przede wszystkim lżejsza, a w niektórych momentach na myśl nasuwa mi grafiki Jimeneza, którego oczywiście ubóstwiam. Niestety to tylko jeden zeszyt, więc przez całą resztę musimy… nie odczuwać kompletnie nic. Właśnie dlatego wolę komiksy od książek, bo uwielbiam piękne dzieła. Podczas lektury, przykładowo, Azylu Arkham, czułem strach, emocje, a teraz była pustka i miałkość.
Podsumowanie: Jeśli pragniecie przeczytać coś standardowo superbohaterskiego, to polecam. Jeśli szukacie jakiejś lekkiej odmiany od standardowego trykotu – to też polecam. Za to nie rekomenduję w wypadku, gdy szukacie czegoś ambitnego. Rysunki nie zachwycają, ale nie są złe. W większości po prostu istnieją, ale w zeszycie tworzonym przez Benesa jest na czym oko zawiesić. Serdecznie zapraszam do sprawdzenia, bo miło spędziłem przy tym czas.
Reklama