Tym razem pakiet 2w1, dwa świetne odcinki, jedna przeciętna recenzja. Czego więcej chcieć, zapraszam!
Dziewiąty odcinek „The Executioner” dostarczył nieco morderczych wrażeń w wykonaniu tytułowego kata, kapitana Barnesa. Kierowany żądzą krwi postanowił wymierzyć „sprawiedliwość” kilku niezbyt znamienitym mieszkańcom Gotham. Jak mogliśmy się domyślać Gordon wpadł na jego trop i wpakował się w tarapaty. Cały wątek pogoni za Barnesem sprawił, że James Gordon ponownie uwierzył w słuszność załatwiania spraw zgodnie z prawem. Jak wszyscy wiemy Nathaniel wylądował w Arkham wśród swoich licznych przyjaciół i wielbicieli. Co jednak dziwi mnie w całej akcji? W jaki sposób Jim Gordon uszedł z życiem (tak, wiem, że musiał) w starciu z przeciwnikiem o nadludzkiej sile? Magia Gotham, jak mniemam.
Czas na moich ulubieńców! Pingwin i Nygma. Ed jest pewien, że śmierć Isabelli nie była przypadkowa, jakim sposobem nie oskarżył o to jeszcze swojego przyjaciela? Najwyraźniej nie doceniałam jego wiary w Oswalda. Zastanawiam się jak długo maska Pingwina, jako przyjaciela pozostanie nietknięta, kiedy Nygma dostrzeże, że niesłusznie obdarzył go takim zaufaniem. Na dodatek Oswald wciąż zdaje się wierzyć, że dzieje się to w imię jakiegoś wyższego „dobra”. Rozwiązanie tej sytuacji to z pewnością kwestia czasu, wierzę w inteligencję Riddlera.
Ostatnia kwestia warta poruszenia, jeśli chodzi o dziewiąty odcinek. Powraca zaginiona w akcji Poison Ivy i w bonusie dostajemy trio: Bruce-Selina-Ivy, próbujące poradzić sobie z problemami, jakie zdążyła stworzyć. O ile uwielbiam Batmana, tak do Bruce’a Wayne’a w wydaniu Gotham wciąż nie mogę się przekonać. Ta sztywność, poprawność, a czasem bezmyślna odwaga, wydają mi się często przesadzone. Gdzieś w tym całym zamieszaniu przewinął się wątek rzekomego związku Bruce’a i Seliny, ale skupię się na ważniejszej części… znalezisko Ivy prowadzi nas prostu do kolejnego odcinka, przedstawiając Trybunał Sów!
Właśnie na tym zagadnieniu zbudowany jest dziesiąty odcinek Gotham. A wszystko zaczęło się od rodziny Falcone, właśnie na taki zwrot akcji czekałam! Wybuch samochodu po kolacji Lee, Mario i Carmine’a rozpoczyna ciąg zdarzeń. Pomimo początkowych założeń okazuje się, że to nie Carmine jest na celowniku, a Mario. Falcone senior pokazuje tak długo skrywany gangsterski charakterek, spotyka się z przedstawicielką Trybunału Sów, który stoi za całą akcją, a junior? Tu dopiero robi się ciekawie. Mario najwyraźniej również padł ofiarą krwi Alice Tetch. Tak! Nie mogłabym wymyślić lepszego rozwoju wydarzeń, z niecierpliwością czekam co z tego wyniknie. Czy oznacza to powrót Mad Hattera? Zapewne.
Ale zanim to wszystko, w międzyczasie Bruce również gania wokół Trybunału, odkrywając, że skradziony przez Ivy przedmiot to właśnie własność organizacji. Cały wątek zbudowany w tym odcinku wokół Bruce’a Wayne’a i jego perypetii z sowim kluczem, Seliną, Poison Ivy, mimo wszystko wydaje mi się najnudniejszą częścią tego odcinka. Na wspomnienie zasługuje jednak Talon i niesamowity pokaz jego umiejętności. Czy to kolejny krok do powrotu klona? Oby.
Na koniec zostawiam kwestię, która bardzo mi się spodobała. Riddler wreszcie powrócił do swojej prawdziwej twarzy. Dość grzeczności i użalania się nad sobą, czas na działanie. A że ucierpieli przy tym niesłusznie Tabitha i Butch? No cóż, ręka w lód i będzie dobrze. Cała sytuacja zapewnia nam jednak niezłą dawkę wrażeń w następnych odcinkach. Barbara wie, że Pingwin stoi za morderstwem Isabelli i planuje zemstę tworząc team-up z Butchem! Mam nadzieję, że Edward też wkrótce przejrzy na oczy, jeśli w ciągu najbliższych odcinków nie zwątpi w Oswalda, to ja zwątpię w Riddlera, z pewnością.
Podsumowując… Mario, rozwiń skrzydła, nie krępuj się. Nygma, ocknij się, najwyższa pora. Bruce, tak naprawdę nie wiem co Ci może pomóc. Fish Mooney, gdzie jesteś?
Reklama