blank

Bezspoilerowa recenzja Doomsday Clock #1

W ramach wstępu chciałbym podziękować wydawnictwu ATOM za recenzowany poniżej zeszyt. Wielkie dzięki! Wszystkich serdecznie zachęcam do sprawdzenia ich oferty 🙂

Po ponad 30 latach od pierwszego numeru Watchmenów strażnicy wracają do życia. Wieść o tym, że Doomsday Clock powstaje, zaniepokoiła wielu fanów oryginału. Nic w tym dziwnego – sami twórcy jasno zaznaczyli, że nie chcą, by ktoś ruszał ich dzieło, gdyż uważali że całość została odpowiednio zamknięta. Czy obawy zostały sprawdzone? Tego dowiecie się poniżej.

Jeżeli ktokolwiek z Was jakimś cudem nie ma pojęcia, kim są Watchmeni, to w ramach przypomnienia napiszę, że jest to składająca się z dwunastu części seria komiksów opowiadająca historię byłych amerykańskich superbohaterów, którzy w obliczu nowego zagrożenia ponownie łączą siły. Za scenariusz odpowiadał Alan Moore, a za strefę wizualną Dave Gibbons i John Higgins. Całość była wydawana pod szyldem DC Comics, jednakże sami strażnicy nie mieli nic wspólnego z tamtym uniwersum…

…aż do teraz. Już w DC Rebirth #1 dane nam było się dowiedzieć, że Doktor Manhattan ingerował w oś czasu uniwersum DC w celu jakiegoś większego eksperymentu. Jednak przez dłuższy czas nic więcej się nie dowiedzieliśmy. Temat strażników wrócił dopiero przy okazji crossoveru ,,Button”, gdzie Batman odnalazł w swej jaskini słynną przypinkę Komediant, a następnie wraz z Flashem próbowali się czegoś o niej dowiedzieć. Tak  czy inaczej – Doomsday Clock jest punktem kulminacyjnym serii Rebirth. To właśnie w tej serii Batman i Superman po raz pierwszy zmierzą się z Manhattanem.

Za scenariusz kontynuacji odpowiada sam Geoff Johns. Za rysunki i koloryzację odpowiadają Gary Frank i Brad Anderson, którzy z resztą spisali się na medal. Od strefy wizualnej na pewno niczego nie brakuje. Panowie postarali się odtworzyć klasyczny styl, jak najbardziej się da, oczywiście ulepszając wszystko w nieco bogatszą paletę barw. Fani oryginału na pewno będą pod tym względem zachwyceni. Z resztą sami spójrzcie:

blank

Jak zatem wypada historia? Na pewno nie powinniście spodziewać się wielkiej akcji i przełomowych, szokujących momentów. Geoff Johns postawił na spokojne i powolne wejście, wprowadzając odpowiedni ton i klimat. Całość można uznać za hołd dla oryginału, gdyż występuje tu mnóstwo znajomych motywów. Sam Johns mocno trzyma się materiału źródłowego i wychodzi mu to naprawdę nieźle.

Materiał powinien być bezspoilerowy, jednak ciężko nie napisać chociaż o głównym bohaterze numeru, którym jest Rorschach. Tylko jak to? Przecież w zakończeniu oryginału, które swoją drogą było niesamowite, Manhattan unicestwia Waltera. Jednak nie ma co się martwić, nie ma mowy o żadnym wskrzeszeniu, co z resztą wcale by nikogo nie zdziwiło, gdyż w świecie DC jest to na porządku dziennym. Tym razem mamy do czynienia z kimś innym – kimś, kto „przejął interes”. Sprytnie, przecież już w oryginale mieliśmy „nowe” wcielenie, chociażby samego NiteOwla.

blank

Z numeru także dowiadujemy się, co wydarzyło się po finale pierwowzoru. W skrócie –  całość osadzona jest po siedmiu latach od ostatnich wydarzeń, „utopia” Ozymandiasza nie wypaliła, a poprzez publikację dziennika Rorschacha – on sam jest ścigany przez cały świat. Tym razem jednak to nie on stanowi problem, a wszechobecna wojna. Polsce również się tam obrywa.

To właśnie nowy Rorshach ma plan, aby powstrzymać nuklearną zagładę. „Spadkobiercę” maski poznajemy w momencie, gdy ten wkrada się do więzienia w celu uwolnienia dwóch więźniów, których prowadzi potem do znanej fanom postaci. Kogo? Tego już musicie dowiedzieć się sami. Mogę tylko zdradzić, że zadaniem nowych „strażników” jest odnalezienie samego Manhattana.

No to chwila – co z tym uniwersum DC? Cóż, na spotkanie tych dwóch światów musimy jeszcze chwilę poczekać. Na ostatnich kartach zeszytu widzimy Clarka, któremu się śni koszmar. Superman nigdy wcześniej nie miał koszmarów. I na tym koniec.

Aż człowiek sobie włosy z głowy wyrywa! I czekaj tu człowieku na kolejny numer. To tylko oznaka, że Geoff Johns zrobił to. Udało mu się stworzyć interesującą, zaciekawiającą historię, która klimatem niczym nie ustępuje oryginałowi. Tak jak oryginał był swoistego rodzaju parodią i interpretacją ówczesnych problemów, tak Doomsday Clock obrazuje problemy współczesnego świata, chociaż sama akcja komiksu rozgrywa się w latach 90. Jednak bardzo mnie raduje fakt, że i o tym Geoff nie zapomniał.

Osobiście zeszyt bardzo mnie zaciekawił. Większość fanów oryginału powinna być usatysfakcjonowana, a ich obawy rozwiane. Seria jest w dobrych rękach, a nam nie pozostaje nic innego, jak czekać na kolejne zeszyty. Historia jest na swoim miejscu, rysunki są na swoim miejscu, klimat jest na swoim miejscu. Oby dalej było jeszcze lepiej!

Serdecznie zapraszam do zakupu powyższego numeru na atomcomics.pl – nie kosztuje to dużo, a nie pożałujecie 🙂