Uwaga, tekst może zawierać spoilery!
Świat zmienia się bezpośrednio na naszych oczach. Robi to bezwstydnie, za nic mając sobie naszą opinię. Co się musi stać, żebyśmy w końcu otworzyli oczy? Kolejne marsze, zawirowania i afery polityczne… wojny? Nie, to nie wystarczy. Świat się zmienia, czasami są to duże zmiany, czasami ledwie dostrzegalne. O co mi chodzi z tym pompatycznym wstępem? O zmiany… bo panie i panowie, kosmici i kosmitki, oto przed Wami naprawdę dobry odcinek Supergirl! Nie jest to coś, co spodziewałem się napisać w najbliższym czasie. Odcinek jeszcze nie zatarł się w pamięci, więc zaczynajmy.
Epizod zaczyna się dokładnie w miejscu, w którym poprzedni się zakończył. Kara i grupa kitowców z DEO zostaje styrana przez tajemniczego, już nie śpiącego przybysza, który po spuszczonym mancie znika za horyzontem. W tak zwanym międzyczasie do National City przylatuje pani prezydent, chcąc ogłosić swój nowy projekt, który swoją nazwą mówi o sobie wszystko – „Amnestia dla kosmitów”. Najwyraźniej nie każdemu obcemu uchodźcy to pasuje, ponieważ głowa państwa zaraz po wyjściu z Air Force One zostaje zaatakowana płomiennym promieniem, który prawdopodobnie pasuje do naszego, póki co, bezimiennego kosmity z początku akapitu. Ten jednak zachowuje się nie do końca jak zamachowiec, raczej owieczka zbłąkana gdzieś… na obcej planecie. W końcu oficjalnie poznajemy jego imię – Mon-El z planety Daxamite. Jak się okazuje jego ludzie nie do końca przepadali za sąsiadującym Kryptonem (ze wzajemnością), co prowadzi Karę do kolejnych życiowych lekcji.
O dziwo przy wątkach dotyczących spraw prywatnych nawet nie musiałem powstrzymywać odruchów wymiotnych, naprawdę było przyjemnie. Kara dostaje zlecenie na kolejny wywiad z Leną Luthor, do której tajemniczego CV mogę dodać jedynie „Wydaje się sympatyczna, dobra i przyjacielska, więc na pewno taka nie będzie.” Zabawnie jest patrzeć jak obie tożsamości koleżanki Danvers podniecają się na samą myśl o spotkaniu z panią prezydent. Ta z kolei okazuje się mieć ukryte motywy, co do wprowadzenia swojej nowej ustawy. Jakie? Tego nie zdradzę, bo mimo swojej oczywistości podobał mi się ten wątek.
Kolejny akapit i znowu pochwała, czy to ten sam serial? Alex po ataku na prezydent poznaje policjantkę, która okazuje się mocno into space, z początku niechętnie, ale nawiązują relację koleżeńsko-zawodową, która prowadzi obie panie do baru dla… kosmitów. Ciekawie pokazane miejsce, które daje fajne możliwości dalszego prowadzenia wątków. Co trochę niepokoi, nowo poznana policjantka już w piątym wypowiedzianym zdaniu chwali się, że czuje się jak kosmitka, bo nie jest biała i jest lesbijką. Pod koniec odcinka Alex odprowadza ją, chyba w jej mniemaniu, powłóczystym spojrzeniem. Nie mam nic przeciwko, ale seksualność zmieniana jak rękawiczki moim zdaniem odnosi wręcz przeciwny skutek od zamierzonego. Zobaczymy co z tego będzie.
Do tego samego baru trafia także J’onn J’onzz, dowiaduje się tam, że jednak niezupełnie jest ostatnim Marsjaninem i w ten oto sposób poznajemy Miss Martian.
Słowem nie wspomniałem o głównym villianie odcinka, bo to był wątek prosty i nie warty nadmieniania.
CIACH, NAPISY!
Ciągle nie mogę się przestać dziwić. Pewnie, że walki nawet się nie umywają do BvS, a serial jest plastikowo/komiksowo naiwny, ale to był naprawdę porządny odcinek, któremu wiele nie można zarzucić, szczególnie mając w pamięci poprzednie, które faktycznie były lepsze niż pierwszy sezon, ale wciąż były średnie. Zdziwienie jest o tyle większe, że tydzień temu pisałem o odejściu Supermana i Cat, co zwiastowało spadek jakości na łeb na szyję… a efekt okazał się wręcz przeciwny. Nie będę się przedwcześnie wzniecał, ale miło w końcu obejrzeć dobry odcinek!
Do przeczytania za tydzień!
Chyba pierwszy naprawdę porządny odcinek Supergirl. Nie było genialnie, ale biorąc pod uwagę, że wcześniej oglądałem Flasha i podobał mi się dużo mniej, to na zachętę ocenę troszkę zawyżę. 4/5
Reklama