Arrow powraca i w 5. sezonie podejmuje kilka ważnych kroków w celu przyciągnięcia przed telewizory starych i nowych fanów serialu.
Ale zacznijmy od początku. Jeśli ktoś nie oglądał 4. sezonu to musi wiedzieć dwie rzeczy: Laurel Lance i Damien Darhk nie żyją, a Thea i Diggle odeszli z zespołu. I oba te fakty to najjaśniejsze punkty tego koszmarku. Jeśli jednak ktoś wytrwał przez ostatnie 23 odcinki, to… łączę się z nim w bólu. Jak jest tym razem? Z oceną musimy co prawda jeszcze trochę poczekać, ale jest jedna rzecz, która już teraz się twórcom udała. Na nowo rozbudzili we mnie zainteresowanie serialem i sprawili, że czekam na więcej.
Premierowy odcinek pozytywnie zaskakuje nas już na samym wstępie. Dlaczego? Choreografia walk jest o niebo lepsza niż wcześniej. Serio. Wygląda to naprawdę dobrze i jest na co popatrzeć. Twórcy nie zapominają przez co przeszedł nasz główny bohater i z kim miał już przyjemność się zmierzyć. W końcu udało mi się poczuć, że to jest właśnie ten facet, dla którego Ra’s al Ghul jest dobrym sparingpartnerem.
Bałem się po obejrzeniu premiery Flasha, że i tu efekty wizualne obniżą swój poziom. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Ba, mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że nastąpiła pewna poprawa. O ile wybuchy wyglądają dalej przeciętnie (i ze względu na budżet telewizyjny raczej się to nie zmieni) to sceny slow motion podczas walki wyglądają całkiem nieźle i są ciekawym dodatkiem oraz urozmaiceniem.
Odcinek czerpie garściami z motywów wykorzystanych w 1. sezonie. Jeśli ktoś jest fanem Star Wars i oglądał „Przebudzenie mocy”, to wie o co mi mniej więcej chodzi. Formowanie zespołu, nawiązania do rosyjskiej mafii, notatnik z nazwiskami, kolejny łucznik jako główny antagonista, problem zabijania przestępców – to wszystko pokazuję, że twórcy wysłuchali krytyki fanów i postanowili wrócić do korzeni serii. Jest nawet scena, w której Oliver zostaje porwany, walczy z przestępcami w stroju „cywilnym” i zabija jednego z nich, tłumacząc się, że musi to zrobić, ponieważ nikt nie może poznać jego sekretu. Coś Wam to przypomina?
Laurel Lance. Najbardziej znienawidzona przez fanów postać będzie nas znowu wkurzać przez kolejny sezon. No może nie do końca ona, ale jej wielki i brzydki pomnik na pewno.
Rozumiem, że jak najszybsze zmiany były konieczne, ale miałem nadzieję, że zbieranie nowego zespołu trochę jednak potrwa. Niestety już teraz dostajemy jasno do zrozumienia kto dołączy do drużyny. Podoba mi się ogólna niechęć Oliviera co do tego i mam nadzieję, że to się w najbliższym czasie nie zmieni, a nowi członkowie nie zakończą swojego treningu po kilku odcinkach.
Wszyscy czekaliśmy na to, co wprowadzi Flashpoint. No i co? No i nic. Jedyne co zauważyłem, to długie rękawy w stroju Green Arrowa. Liczę na to, że serial jeszcze nie pokazał nam wszystkiego i dopiero szykuje jakieś zmiany związane z decyzją Barryego.
Jeśli miałbym wymienić dwie rzeczy, które zrobiły na mnie największe wrażenie w tym odcinku, to postawiłbym na nowe retrospekcje i ulepszone wyposażenie Oliviera. Powrót w klimaty rosyjskiej mafii wydaje mi się strzałem w dziesiątkę i idealną odskocznią od ciągnącej się i nudnej przygody z magicznym posążkiem. A jeśli już przy strzałach jesteśmy (hehe), to nowe gadżety w kołczanie Green Arrowa wymiatają. Czy spadochron ukryty w strzale nie jest uroczy?
A jeśli chodzi o te złe rzeczy… to nie po to żyłem nadzieją przez 4 sezony, żeby teraz oglądać Felicity, która całuje się z jakimś sprzedawcą butów… czy policjantem. Koniec.
Nie mogę powiedzieć, że był to wybitny odcinek, ale wyposzczeni fani będą usatysfakcjonowani. Niestety serial nadal nie spodoba się tym, którzy liczyli na wierną adaptacje komiksu. Uniwersum CW rządzi się swoimi prawami i musimy się do tego przyzwyczaić.
Warto dać 5. sezonowi Arrowa szansę!
Romek
Reklama